wtorek, 23 lutego 2021

Sportowa miłość

 

(zdjęcie archiwalne z przed pandemii)

Temat zamkniętych siłowni często pojawia się w moich rozmowach 
ze znajomymi. Przy moim dzisiejszym treningu naszło mnie kilka refleksji,
którymi chciałabym się podzielić z okazji niedawnego święta miłości. 
Będzie to historia mojej sportowej miłości. Pierwsze aktywności fizyczne 
jakie kojarzę z dzieciństwa to jazda na rowerze 
(nauczył mnie dziadek Józek), fikołki z mamą 
na dywanie w dużym pokoju i rodzinne górskie wędrówki. 
W-f to był dla mnie najgorszy przedmiot w szkole.
 Najczęściej lekcje były „na macie”. „Macie i gracie” 
– do wyboru były różne piłki, a gry zespołowe nie były moją mocną stroną. 
Do dzisiaj tego nie lubię, nawet oglądać (wyjątek stanowi hokej, 
ale to już inna historia). 
Cieszyłam się kiedy były lekcje z gimnastyki – wtedy nareszcie działo 
się coś ciekawszego, ale to były może 3 godziny na rok… 
Dla mnie stanowczo za mało. 
Uwielbiałam robić gwiazdy, muszę spróbować czy nadal potrafię?
W gimnazjum zaczęłam biegać, były takie okresy, że biegałam codziennie,
z czasem nawet dwa razy dziennie. Przed lekcjami i wieczorem. Robiłam to
dla siebie. Nie miałam motywacji związanej z osiągnięciem jakiegoś wyniku
– długiego dystansu czy szybkiego tempa. Były to czasy, kiedy bieganie 
nie było popularne, a biegająca „bez sensu” nastolatka była traktowana 
ze zdziwieniem. Po pewnym czasie dołączyła do mnie koleżanka, z którą 
biegałyśmy kilka ładnych lat…

Z czasem bieganie trochę mi się znudziło i przyszła kolej na pływanie. 
Potrafiłam wstawać o 6 rano, aby o 7:00 wskakiwać do wody. Czasem udawało
mi się mieć cała pływalnie dla siebie, z reguły nie trwało to dłużej niż
10-15 minut, ale było to niesamowite uczucie. W tym samym czasie,
w moim życiu pojawiło się Judo. Uważam że to najlepszy ogólnorozwojowy
sport. Absolutnie ogólnorozwojowy: trening wyrabia siłę, kondycję, 
równowagę, mobilność, a przede wszystkim uczy współdziałania ciała i umysłu.

Życie potoczyło się tak, że nagle absolutnie zaniedbałam ruch. 
Rozchorowałam się. Nie chcę tu się rozwodzić czy choroba była wynikiem
braku ruchu, czy brak ruchu był wynikiem choroby. Pewnie jedno i drugie.
Prawdziwa miłość nigdy nie umiera, i tak powoli dochodząc do siebie wpuściłam 
ruch do mojego życia. Dyskretnie, trochę pływając, trochę ćwicząc w klubie,
trochę w domu i doszłam do wniosku, że fajnie byłoby coś z tym zrobić. 
Uwaga, uwaga! W wieku 30 lat trafiłam na AWF i to nie do sekcji Judo!
Tak zostałam instruktorem rekreacji ruchowej o specjalności nowoczesne formy
 gimnastyki (jakoś tak to brzmiało, jestem zbyt leniwa, aby zaglądać 
w papiery i to dokładnie sprawdzić).
Zaczęłam prowadzić pierwsze zajęcia grupowe i uczestniczyć
 w kolejnych kursach doszkalających. Rozmaitych, od stretchingu 
zaczynając, a na kettlach kończąc, chociaż tak naprawdę wiele 
jeszcze przede mną.

Zamrożenie branży fitness też wywołało zmiany w moim życiu. 
Jeszcze w październiku miałam kilkanaście godzin zajęć w tygodniu, 
w grudniu już mniej niż 10 w całym miesiącu i to w formie on-line. 
Obecnie nie prowadzę żadnych zajęć grupowych, a jedyna osoba z którą 
stale ćwiczę to ja sama. I tak już ponad miesiąc. Bardzo mi odpowiada
taka forma treningu. Każdego dnia mogę robić coś innego (albo nie robić nic).
Mam ochotę na pilates, to rozkładam matę. Mam ochotę na pupmy
 – wyciągam sztangę. Najczęściej robię klasyczne treningi wzmacniające.
 Moim podstawowym „sprzętem” treningowym jest ciężar własnego ciała. 
Ćwiczę wtedy kiedy dopomina się o to moje ciało. Moje treningi czasem
trwają 20 minut, a czasem półtorej godziny.
Największym odkryciem jest dla mnie olbrzymia wolność. 
Wolność i dowolność ruchu. Owszem, często sama ćwiczyłam na siłowni,
ale jednak wtedy zawsze miałam jakiś plan, jakieś założenia
 – nie mówię że to jest złe, bo na pewnym etapie rozwoju jest bardzo pomocne. 
Teraz lepiej znam swoje ciało, umiem czytać jego komunikaty.
Potrafię zadbać o jego mobilność, siłę i wytrzymałość. Dbam o ciało,
a ciało dba o mnie. Pozwala mi cieszyć się życiem. 
Jestem sobie za to bardzo wdzięczna. Jak widać, wcale nie 
trzeba być prymusem na wf-ie, aby być dobrze wychowanym fizycznie.

Czy wrócę do klubu jak będzie taka możliwość? Nie wiem.
Na pewno, będę chciała wrócić w jedno miejsce prowadzić zajęcia prozdrowotne.
Czy sama pobiegnę na siłownie ćwiczyć martwe ciągi? Chyba teraz
tego nie potrzebuję, nie mam żadnego celu sylwetkowego, 
ani nie przygotowuję się do żadnych zawodów z podnoszenia ciężarów. 
Owszem klub to nie tylko powierzchnia i sprzęt, ale też ludzie. 
Mam to szczęście, że wszystkie moje fitnessowe relacje nadal mają 
się dobrze. Dzisiaj dzień walki z depresją. Dla mnie walka była
 istotnym elementem życia przez długie lata, walczyłam o siebie 
z wszystkim i z wszystkimi. Było to bardzo męczące. 
Odkąd zamiast walczyć, zaczęłam o siebie dbać, traktować siebie 
i otoczenie z czułością i miłością lepiej mi się żyję i jestem zdrowsza.
Gorąco Was zachęcam do rezygnacji z walki na rzecz dbania. 
Dbanie o siebie nie męczy. Bo czy relaksująca kąpiel może zmęczyć?
A jeśli już ktoś z Was musi walczyć, to polecam wybrać się na tatami 
(matę) w dojo (sala ćwiczeń). I tam też tą waleczność zostawić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zmiany, zmiany, zmiany!

 Ponad dwa lata temu, kiedy zaczynałam prowadzić tego bloga nie miałam żadnego pojęcia o stronach internetowych. Wybrałam jedyne narzędzie, ...