Trudny
temat, ale bardzo ważny. Człowiek nie jest samotną wyspą, tylko
istotą społeczną. Dobrostan i zdrowie psychiczne w dużej mierze
jest zależne od otoczenia. Od tego, czy można liczyć na wsparcie
najbliższych. Wahania nastroju wpływają na relacje z ludźmi, a
osobie chorej trudno jest kontrolować emocje w zaostrzonych stanach
chorobowych (mania, depresja, psychoza) i to właśnie wtedy może
dojść do sytuacji, które są trudne i mogą znacząco wpłynąć
na stosunki z innymi ludźmi. Negatywne emocji i uciążliwe
zachowania najczęściej ranią tych, którzy są najbliżej chorych.
Sama wiem, że w manii byłam nie do zniesienia. W depresji też jest
ciężko wspierać chorego. W psychozie zaś jakakolwiek komunikacja
jest mocno utrudniona.
Świadomość
choroby może w pewien sposób łagodzić konflikty i inne
nieprzyjemne sytuacje, jednak wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Mówiąc
wprost, czasem jest bardzo trudno utrzymać poprawne relacje w czasie
zaostrzonych epizodów choroby, co rzutuje na cały przebieg
kontaktów międzyludzkich. Jak to wygląda u mnie?
Rodzina
i rodzice
Mam
już 32 lata i do tej pory nie założyłam własnej rodziny. Mogę
się wypowiedzieć jedynie z perspektywy dziecka, siostry i cioci, bo
takie właśnie funkcje pełnię w mojej rodzinie. Rodzinie
pochodzenia. Czy
choroba zmieniła moją relacje z rodzicami?
Oczywiście. Przed pojawieniem się epizodów chorobowych byłam
bardzo samodzielna, a rodzice darzyli mnie ogromnym zaufaniem. W
wieku 21 lat wyprowadziłam się do Warszawy (300km od domu) i
pojechałam tam sama. Spakowałam wielki kufer, wsiadłam w pociąg,
potem w autobus komunikacji miejskiej i znalazłam się w wynajętym
pokoju. Mieszkałam tam pół roku i przez ten czas ani razu rodzicie
mnie nie odwiedzili. Nie pisze tego z wyrzutem, po prostu chcę
podkreślić, że nie ingerowali w żaden sposób w moje dorosłe
życie. Pracowałam, studiowałam, wszystko było w porządku. Potem
zaczęły występować epizody chorobowe, które skutecznie
utrudniały mi samodzielne funkcjonowanie. Wielokrotnie zmieniałam
miejsce zamieszkania. Trochę byłam na swoim, potem następowało
pogorszenie i potrzebowałam pomocy. Na szczęście byli rodzice, do
których mogłam wrócić. Teraz już od kilku lat mieszkam w jednym
domu z rodzicami. Dom jest duży, więc mam swoją autonomiczność.
Jednak zawsze jest ktoś obok. Wiem, że rodzice chcą dobrze, ale
czuję też, że teraz martwią się o mnie o wiele bardziej niż
wtedy, gdy moja choroba nie była zdiagnozowana. Rozumiem ich
postawę, ale momentami czuje się traktowana jak 5-latka.
Rodzeństwo
Mam
3 siostry i brata, a więc jest tu kilka relacji do opisania. Czy
choroba tutaj coś zmieniła? I tak, i nie. Żeby znalazł się tu
jakiś porządek, zacznę od starszej o 4 lata siostry. Od dziecka
dzieliłam z nią pokój i to z nią do tej pory mam najlepszą
relacje. Zawsze tak było i myślę, że choroba tego nie zmieniła.
Owszem, wydaje mi się że w czasie hipomanii/manii moje zachowanie
mogło być uciążliwe, ale Ela znalazła wtedy w sobie odwagę, aby
o tym ze mną porozmawiać. Wówczas nie bardzo wiedziałam, o co jej
chodzi, ale z perspektywy czasu potrafię ta otwartość i szczerość
docenić. Tak samo w czasie poważnej depresji i mojego pobytu w
szpitalu potrafiła się nade mną nie litować, tylko traktować
mnie normalnie. W czasie przepustki aktywizowała mnie, zaprosiła do
siebie na wspólne pieczenie ciasta i to też było dla mnie bardzo
ważne. Czułam się potrzebna i wartościowa. I to ona pomogła mi
to uczucie odnaleźć.
Mam
też starszego brata. O tej relacji trudno mi mówić. Na chwile
obecną jest chyba zamrożona. Jest w tym zakresie dużo do
zrobienia. Nie wiem, czy jest to wynik mojego zachowania w czasie
choroby (mam świadomość że w czasie manii mogłam skrzywdzić
wielu ludzi), postawy brata czy tego, że nasze drogi życiowe po
prostu się rozeszły. Czasem w życiu tak bywa, a choroba nie ma tu
najmniejszego znaczenia. Może też wystąpiły tu wszystkie te
czynniki naraz.
Mam
też dwie młodsze o 4 lata siostry. I myślę, że te relacje
choroba zmieniła najbardziej. Wydaje mi się, że choroba
zdewaluowała moją pozycje starszej siostry. "Zniszczyła"
mój autorytet. Nagle stałam się kimś słabszym, kimś, komu
trzeba pomagać. Jest to poniekąd logiczne. Podobno choroba
psychiczna jest czynnikiem obciążającym dla relacji nie tylko z
dzieckiem czy małżonkiem, ale także z młodszym rodzeństwem i
wydaje mi się, że tak jest w tym przypadku.
Dzieci
w rodzinie
Nie
jestem matką, ale jestem ciocią i matką chrzestną. Mam kontakt z
dziećmi od początku choroby i dzieci te też mają świadomość
tego faktu. Jednak wydaje mi się, że w bezpośrednich kontaktach z
nimi nigdy nie miałam zaostrzonych stanów chorobowych. Kiedy było
bardzo źle, starłam się unikać kontaktu z nimi. Nie chciałam,
żeby widziały mnie w złym stanie. Dzieci zawsze stawiały mnie do
pionu i pozwalały zmobilizować siły, aby funkcjonować jak
najbardziej normalnie.
Żona
i matka
Tych
funkcji jeszcze nie pełniłam. Być może ktoś z Was ma takie
doświadczenia i chciałby się nimi podzielić? Zapraszam do
wypowiedzi w komentarzach.
Długi czas wypierałem chorobę dwubiegunową, okres hipomanii i remisji traktowałem jako stan normalny, natomiast depresja która się przytrafiała traktowałem jako nieradzenie sobie z wyzwaniami, które mnie przerosły. Depresje były coraz dłuższe i mocniejsze, po czym następowała też mocniejsza hipomania, która w końcu wybuchła do manii. Chyba profesor Święcicki napisał "Depresja jest uciążliwa dla nas, mania dla naszych bliskich". U mnie dokładnie tak było, o ile z moją depresją żona bardzo dobrze sobie radziła i była mi bardzo pomocna w wychodzeniu z tego stanu, to z drugim biegunem zupełnie sobie nie radziła.
OdpowiedzUsuńW końcu zażądała podziału majątku i rozstaliśmy się po 40 latach małżeństwa. Dzieci rozumiejąc decyzję mamy odsunęły się ode mnie. Z czasem relacje z żoną poprawiły się i były nawet przyjacielskie na tyle, że spróbowaliśmy ponownie zamieszkać razem, jednak następna mania definitywnie zakończyła nasz związek. Dzisiaj znów jest dobrze na tyle w naszych relacjach, że spotykamy się i wzajemnie możemy liczyć na siebie jak dobrzy kumple, natomiast relacje z dziećmi całkiem są zerwane, nie chcą ze mną kontaktu do czasu aż będę się leczył farmakologicznie. Dzieci nie wierzą, iż można wyleczyć się z tej choroby bez leków, bo ich wiedza jest jak twierdzi większość psychiatrów, iż chory na CHAD musi do końca życia brać stabilizatory i czasami inne psychotropy. Nie wiem jak długo taki stan będzie trwał, ale postanowiłem już nie robić tego co inni uważają, by ich zadowolić kosztem mojego zdrowienia. "Złota tabletka" którą mam brać jest dobra dla nich by mnie zaakceptować, ale nie jest dobra dla mnie.
Jedynie siostra była w stanie wysłuchiwać mnie gdy byłem w manii, nie oceniając, nie radząc co będzie lepsze dla mnie, starała się zrozumieć mój stan i to pomagało mi schodzić do hipomanii a następnie do remisji. Tak jak twierdzi Daniel B. Fisher serce do serca i dopiero można zdrowieć.
Moja choroba ciągnie się już długo, już jako nastolatka zachorowałam na depresję. Potem miałam zespół paranoidalny, kilkakrotnie byłam w szpitalu na oddziale dla młodzieży, następnie pogłębiała się nerwica natręctw. To było na studiach. Moja siostra ciężko chorowała na raka, a ja? W tym czasie byłam na studiach, obwiniałam się, że się cieszę. Koleżanki i koledzy chodzili na imprezy studenckie, a ja, jak mogłam sobie pozwolić na szczęście? Kiedy moja siostra powoli umierała... Myłam ręce, po wyjściu z toalety, wielokrotnie... To było silniejsze ode mnie... Praktycznie cały czas myłam ręce, ciągle znajdywałąm powody by to robić. Z czasem nawet parzyłąm sobie ręcę bardzo gorącą wodą. Zrobiły my się plamy krwi pod skórą na obu rękach. A ja cały czas to robiłam jakby - karząc się...
OdpowiedzUsuńBóg dał, że podczas studiów poznałam męża. To był mój sąsiad, kolega brata, starszy ode mnie o 3 lata. Praktycznie uciekałam do niego od rodziców, rozgniewanych że ciągle marnuję wodę. Tam oczywiście też ją marnowałam, choć mój chłopak wiedział, że robię to chorobowo i płacił duże rachunki. Tata mojego chłopaka (potem męża), też był zły, że idzie tyle wody...
Pamiętam jak pewnego dnia mój przyszły mąż wziął mnie w góry, i tam w lesie - nie było wody... Miałam ze sobą tylko wilgotne chusteczki (takie nawilżające). I co? Okazało się, że wystarczyły... To był taki mały przełom. Zaczęłąm coraz mniej myć te ręce.
Moja siostra umarła... To był ciężki czas, wspierał mnie wtedy mój przyszły mąż.
Po półtorej roku był nasz ślub, potem podróż poślubna. Po podróży miałam zacząć nowe studia - magisterkę, miałam rozpocząć nową pracę. Nowa rola żony. Niecałe dwa lata od śmierci siostry... Miałam wtedy 25 lat. Tego wszystkiego było dla mnie za dużo... Rozwinęła się choroba. Diagnoza była dla mnie przerażająca... Schizofrenia. Do tego znowu zaczęły się natręctwa, tym razem inne - myślowe. Były przykre dla mnie i męża. Powodowały cierpienie zarówno dla mnie, jak i dla niego. Ale mąż wytrwał ciężkie dwa lata choroby. Cały czas trwał przy mnie. Bywało różnie, kłóciliśmy się, nie radziłam sobie z porządkami, zwykłymi czynnościami. Wiele razy podczas tych dwóch lat byłam w szpitalach, przeszłam nawet terapię elektrowstrząsową. Ale po tej terapii wyszłam ze szpitala jeszcze depresyjna. Pewnego dnia nałykałąm się tabletek. Na szczęście - dzięki Bogu - nic mi się wtedy nie stało. Widocznie dawka nie była aż tak duża. Mój ojciec i mąż spotkali się - stałam w obliczu tego, aby jechać znowu do szpitala. Ale dali mi szansę. Nie pojechałam do niego. I odebrałam to jako szansę. Zaczęłam się starać, chodzić do środowiskowego domu samopomocy, gdzie pomogła mi bardzo dobra Pani psycholog. Powoli zaczęłąm wychodzić z choroby. Potem zaczęły się pierwsze prace.
Dzisiaj mam 33 lata. Mam zacząć nową pracę. W sumie mam już przepracowane w chorobie około dwa lata. Dwa lata temu obroniłam magistra i udowodniłam sobie, że choroba nie jest przeszkodą by studiować. Myślę, że jestem w dobrym zdrowiu, nadal zmagam się z różnymi natręctwami, na szczęście nie tak silnymi jak kiedyś. Rodzice i mąż wspierają mnie. Czasami zapominam jakie mam szczęście, że są przy mnie. I może za mało doceniam to co mam. Przeszłam trudną dla mnie drogę, nadal nie jest łatwo. Ale wiem, że z nawet z najgorszej rozpaczy jest wyjście. Moim zdaniem trzeba tylko postarać się je dostrzec i za nim podąrzać.
Mirka, piękne świadectwo. Cieszę się, że mimo tak ciężkiej choroby starasz się układać normalne życie. Cieszę się, że możesz liczyć na swoją rodzinę. Cieszę się, że z nadzieją patrzysz w przyszłość!
OdpowiedzUsuń