W tym roku wakacje zaczęłam wcześniej niż planowałam, bo już
na początku czerwca. Było to trochę wymuszone ze względu na mój stan zdrowia.
Organizm sam zaprotestował i wymógł na mnie odpoczynek. Jak dobrze, że
ciało jest takie mądre i potrafi samo o siebie zadbać. Warto go słuchać, bo z
doświadczenia wiem, że wychodzi to na dobre, mimo iż czasem psuje jakieś plany.
W drugiej połowie miesiąca wybrałam się nad Adriatyk. Nie
lubię wakacyjnego gwaru ani turystycznych kurortów. Tak trafiłam do Baru,
miasta u styku gór i morza. Udało mi się
tam znaleźć kilka spokojnych miejsc, takich jak port, park czy zaciszna
kawiarnia. Z pewnością było to możliwe, gdyż było jeszcze przed sezonem.
Z racji panujących tam upałów, miałam bardzo niskie ciśnienie
(mniej niż 70/50), więc pozwoliłam sobie zaszaleć. Skusiłam się na espresso! I
co się okazało? Poskromiłam mój kofeinowy nałóg. Potrafię kontrolować picie
kawy, nawet gdy jest pyszna i miałabym ochotę pić ją pięć razy dziennie. Znam
swoją słabość w tym temacie, ale wyszłam zwycięsko z tej próby.
Był to mój pierwszy zagraniczny wyjazd na dłuższy czas (dwa
tygodnie), od momentu kiedy zachorowałam kilka lat temu. Jestem z siebie dumna.
Sama sobie gratuluję odwagi. Pokonałam kolejny z moich lęków. Zawsze to jakiś
sukces. I to nie mały. Kolejny krok w powrocie do zdrowia i samodzielności. 10
lat temu nie przypuszczałabym, że można być tak dumnym z tak błahej sprawy jak
samodzielny wyjazd na zagraniczne wakacje. Życie uczy i ciągle jest
zaskakujące.
Kolejną część wakacji spędziłam w mojej ukochanej
krainie. Dzięki gościnności rodziny
mogłam zaszyć się w środku lasu na styku województwa śląskiego, małopolskiego i
świętokrzyskiego. Dużo zieleni, zboża i rzeka to krajobraz, w którym absolutnie
wypoczywam. To właśnie tam odnajduję swój wewnętrzny spokój. Mogę spokojnie
robić NIC. Siedzieć na ganku i patrzeć w dal. Mogę czytać książki. Mogę biegać
po lesie i ćwiczyć boso na trawie. Mogę zbierać szyszki lub przyglądać się
brzózkom tańczącym na wietrze. Kiedy są tu dzieci, przynoszą mi jaszczurki i
małe żabki. Prawdziwa sielanka. Czuję się jak w piosence „O Lesie”, którą
śpiewa Katarzyna Nosowska.
I tak minęły mi dwa miesiące. Wakacje skończyły się z
początkiem sierpnia. Zdaję sobie sprawę, że mało kto może sobie pozwolić na dwa
miesiące urlopu, ale w przypadku, gdy choroba zapuka do drzwi, należy się udać
do lekarza i to on zadecyduje, ile przymusowego wypoczynku nam potrzeba. Z
własnego doświadczenia wiem, że jeśli depresja jest lekka lub umiarkowana, trzy
miesiące powinny absolutnie wystarczyć na powrót do zdrowia. Warto o siebie
zadbać i pozwolić sobie na wypoczynek. A ja mogę jeszcze od siebie dodać, że
miałam wyjątkowe szczęście, że depresja dopadła mnie w tym terminie. Słońce i
ciepło z pewnością złagodziło jej przebieg, a poza tym wakacje to sezon
ogórkowy, kiedy życie toczy się jakoś wolniej i mniej go szkoda na chorowanie.
Koniec końców, myślę, że ten przymusowy odpoczynek wyszedł mi
na dobre. Dawno już tak o siebie nie zadbałam. Mam nadzieję, że na długo
starczy mi sił, czego i Wam na ten nowy sezon życzę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz