poniedziałek, 7 stycznia 2019

O nadziei

Od kilku dni mamy nowy rok. Początek, który jest dla mnie symbolem nadziei. I o nadziei chciałabym napisać. W tym roku jestem szczęśliwa, bo mam do niej dostęp. Nie chodzi mi tutaj o huraoptymizm, tylko o zdrowe podejście do rzeczywistości, które pozwala ją widzieć taką, jaka jest.

Przez lata nie miałam żadnej nadziei na lepsze jutro. Byłam w złym stanie zdrowia, mało wiedziałam o swojej chorobie i jej leczeniu, a kolejne epizody mocno dawały mi w kość. Wielokrotnie od lekarzy słyszałam, że mam chorobę przewleką (CHAD), rokowania są niepewne i w każdej chwili mogę wrócić do szpitala. Jeśli w ogóle myślę o jakiejkolwiek pracy, to jedynie jako osoba niepełnosprawna, może jakiś zakład pracy chronionej. Mało obiecująca perspektywa dla mnie jako młodego człowieka.

Któregoś dnia nastąpił przełom, mój stan od dłuższego czasu był już stabilny. Podczas jednej z wizyt u psychiatry lekarka poleciła mi książkę „Niepotrzebna jak róża. O potrzebie normalności w chorobie psychicznej”. Pisałam już o tej pozycji w tekście Książki, które leczą. Dla przypomnienia podam, że jest to praca Arnhild Lauveng – norweskiej terapeutyki, która 10 lat swojego życia spędziła w szpitalach psychiatrycznych i innych zamkniętych ośrodkach dla osób psychicznie chorych. Cierpiała na schizofrenię. Ta książka dała mi nadzieję. Nadzieję na normalność.

Nadal za bardzo w siebie nie wierzyłam, ale wiedziałam, że chcę żyć, a nie wegetować. Znałam już swoje ograniczenia. Wiedziałam, że nie wrócę do pracy w produkcji filmowej (dzień zdjęciowy ma 12h, to już nie na moje zdrowie), ale kilka godzin dziennie mogę pracować. I tutaj przyszło olśnienie. Uczęszczałam na zajęcia do klubu fitness. Po jednym z treningów zapytałam instruktorkę, jak wygląda to od drugiej strony. Ile pracuje, jak zdobyła uprawnienia i czy jest to bardzo trudne. Był luty, może marzec.

W kwietniu zgłosiłam się na AWF w Katowicach i dzięki opatrzności losu (lub działaniu Boga) w maju rozpoczynał się kurs dla instruktorów fitness. Na początku nie było łatwo, mimo iż wcześniej regularnie chodziłam na zajęcia do klubu. Z czasem było coraz lepiej. Okazało się, że podstawa to praca z muzyką i odpowiednia technika wykonywania ćwiczeń, czyli wszystkiego można się nauczyć. Trwało to ponad pół roku, ale udało się. Zdałam egzamin, otrzymałam legitymację instruktora fitness. Moje ciało nie było idealne, nadal nie jest! Jednak nie jest to przeszkoda w prowadzeniu zajęć. Klienci cenią sobie przede wszystkim odpowiednie podejście i fachowe wskazówki. I tak rok temu poprowadziłam moje pierwsze zajęcia. Nareszcie mogłam iść do pracy, która dawała mi satysfakcję i zapewniała kontakt z innymi ludźmi.

Dlaczego opisuję tu moją fitnessową historię? Dlatego, że jest historią o tym, co nadzieja zmieniła w moim życiu. Był to proces kilkuetapowy. Bez książki, którą wskazała mi lekarka, nie znalazłabym nadziei. Bez własnego zamiłowania do fitnessu nie wpadałabym na pomysł, żeby zająć się tym zawodowo. Bez własnej determinacji, nie ukończyłabym kursu. Jednak udało się! Udało się dzięki nadziei, nadziei, do której przez lata nie miałam dostępu. Dzielę się tą historią, bo chcę być dla Was inspiracją. Inspiracją do zmiany. Znakiem, że warto mieć nadzieję. Teraz mam nadzieję i umiem z niej korzystać każdego dnia, czego i Wam życzę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zmiany, zmiany, zmiany!

 Ponad dwa lata temu, kiedy zaczynałam prowadzić tego bloga nie miałam żadnego pojęcia o stronach internetowych. Wybrałam jedyne narzędzie, ...